fot: Ewa Kiec

Szczęśliwa piątka, czyli City Trail vol 1.

Na wstępnie wypada przeprosić mi za marudzenie, tuż przed startem zupełnie nie wierzyłam we własne siły. Po biegu czułam się jak kujon, który uczył się tydzień do sprawdzianu i wciska wszystkim kit, że nic nie umie, a potem dostaje piątkę. Zastanawiam się jak można pobiec 5km w średnim tempie 4:12min/km i to z bardzo szybkim (jak na mnie oczywiście) ostatnim kilometrem w czasie 3:42!

Przyznajcie jednak, że moje obawy nie były bezpodstawne. Pisze to z pełna świadomością, bo wiem co czułam przez cały okres trwania mojej kontuzji.

Od czerwca moje treningi biegowe zostały niemal całkowicie zawieszone, wychodziłam biegać bardzo sporadycznie i zazwyczaj był to spokojny trucht. Wszystko po to, żeby sprawdzić czy już jest lepiej, czy już mogę więcej… Dopiero pod koniec września pękło pierwsze 10 km. Przez ten czas głównie pływałam i ćwiczyłam we własnym zakresie, wzmacniając co tylko przyszło mi do głowy. Za wszelka cenę chciałam być aktywna, inaczej chyba bym zwariowała. Zaliczyłam kilka jazd na rowerze górskim, zrobiłam sobie wycieczkę do Truskawia, nad Zalew Zegrzyński, do Wieliszewa i ze trzy razy pojechałam do pracy. Do tego doszły dwa treningi na szosie, 80km i 60km. Na pewno nie były to regularne i przemyślane jednostki.

citytrail1_02

Na tydzień przed City Trail udało mi się zrobić 4 treningi biegowe, ale czułam się jak totalny klocek. Potem przez 4 dni musiałam zrobić kolejną przerwę, bo nadwyrężyłam nogę na rowerze i ledwo chodziłam. Na szczęście problem nie miał nic wspólnego z kontuzjom. W końcu w czwartek zupełnie spontanicznie wyszłam na 8km, w sobotę zrobiłam sobie dłuższe wybieganie – 14km. Potrzebowałam tego treningu dla siebie, dla przewietrzenia głowy w deszczu i radości, którą daje mi bieganie. Nie chciałam startować w City Trail-u, po prostu się bałam. Lubię czuć się przygotowana do biegu, lubię rywalizację, a wiedziałam, że nie jestem na to gotowa.

W końcu przekonałam się, że przecież ja nic nie muszę. Nikt nie urwie mi głowy tylko dlatego, że nie dam rady. Adi gorąco namawiał mnie na udział w biegu, chciał żebym się przełamała i sprawdziła na czym stoję. Dla mnie ten bieg miał dać mi obraz tego jak zareagują moje nogi przy znacznie szybszym tempie niż 5:30min./km, co w nich zostało i co najważniejsze, jak będę się czuć po biegu. Chyba najbardziej bałam się powrotu moich dolegliwości, i tak naprawdę nadal się boje. Nie ufam jeszcze do końca sama sobie, trochę potrwa za nim nabiorę pewności siebie.

citytrail1_03

Strategia biegu była prosta, biegnę na samopoczucie i nie patrzę na zegarek. Postanowiłam sobie, że nie lecę na wariata do przodu, ba! nawet głupio było mi stanąć w pierwszej części całej stawki. Ulokowałam się tam tylko dlatego, że spotkałam znajomych. Od samego początku czułam jak większość osób mnie wyprzedzało, zdawałam sobie jednak sprawę, że nie mam się co śpieszyć. Powtarzałam sobie, że jak starczy sił to przyśpieszę po 3 km. Znam ten Park bardzo dobrze, wiedziałam dokładnie co mnie czeka niemal za każdym drzewem, dlatego urządziłam sobie polowanie na „zające”. Poszczególni biegacze, a zwłaszcza kobiety był dla mnie kolejnym wyznacznikiem dokąd biegnę i w ten sposób udało mi się nieźle podkręcić tempo na ostatnim etapie biegu. Wreszcie poczułam, że biegnę i to swoim krokiem, moim rytmem. Nawet oddechowo było super, ale tak sobie myślę, że to akurat zasługa pływania. Czas 20:46, to dla mnie nagroda za czas bez biegania i jednocześnie marchewka na zachętę.

Aaaaa, co to będzie dalej? Chcę więcej, ale muszę do tematu podejść rozsądnie. Na razie cieszę się z tego, co aktualnie udało się wypracować i nie planuje niczego konkretnego, dopóki na nowo nie będę trenować według planu Andrzeja W. :)

PS. W końcu wróciłam do mojego kroku biegowego i to z pewnością było przyczynkiem do sukcesu!