babicka_01_slider

Relacja z Babickiej Dziesiątki

Od początku założenie było proste, w planie treningowym, jednocześnie tuż po Półmaratonie Warszawskim chcieliśmy wystartować na dystansie 10km. Tak, żeby sprawdzić swoją formę i jednocześnie wykonać dobra robotę jeszcze przed Orlen Warsaw Marathon. Jesteśmy zdania, że udział w zawodach to dobra metoda treningowa w dążeniu do długoterminowego celu.

Pierwotny planowaliśmy wrócić na trasę w Raszynie i wyrównać rachunki za zeszłoroczny występ. Ostatecznie jednak wylądowaliśmy w Starych Babicach. Po pierwsze jeszcze tu nie biegaliśmy, a po drugie zachęciła Nas trasa, dokładnie chodziło o jedną pętle, – co jakby nie patrzeć znacznie lepiej działa u Nas na głowę. Jak już wybiegniesz to nie ma przepuść, trzeba wrócić na linie mety i nie ma pokusy, żeby zejść z trasy – tak jak w Raszynie :)

Stare Babice zlokalizowane są dosłownie „rzut beretem” od Warszawy, Nam podróż z Tarchomina zajęła zaledwie 35 minut. Idealna opcja dla tych, którzy nie lubią długiej podróży przed zawodami.

babicka_06

Pogoda w dniu startu wydawała się idealna, optymalna temperatura, niebo niemal bez żadnej chmurki i wszystko skąpane w słońcu. Nic tylko założyć buty i zrobić swoje! Pozory jednak mylą, bo do tej pięknej sielankowej scenerii doszedł jeszcze silny wiatr, który bez wątpienia wpłynął na końcowe rezultaty wielu zawodników.

Na miejsce dotarliśmy z dużym zapasem czasu, na tyle wcześnie żeby swobodnie zaparkować i spacerem rozejrzeć się po okolicy startu i mety, które znajdowały się w tym samym punkcie. Pakiety odebraliśmy dzień wcześniej, przez co zostaliśmy nagrodzeni czołówkami.

Oboje pokładaliśmy w tym biegu duże nadzieje zwłaszcza, że osiągnięte wyniki w Półmaratonie Warszawskim, wskazywały na to, że treningowo idziemy w bardzo dobrym kierunku. Po cichu liczyliśmy, że na fali dobrej passy dolecimy aż do Orlenu. Sport jest jednak nieprzewidywalny i nie wszystko układa się po naszej myśli. Adi od początku tygodnia zmagał się z rewolucjami żołądkowymi, a ja nie czułam tego super flow w nogach jak to miało miejsce na kilka dni przed półmaratonem. Co się stało? Nie wiem. Dopiero na piątkowym rozruchu poczułam się trochę swobodniej, Adi był w nieco gorszym położeniu, bo na dwa dni przed startem musiał odpuścić treningi i trudno było przewidzieć, z jakim samopoczuciem stanie na linii startu. Chcieliśmy wierzyć, że to nie miało aż tak dużego znaczenia.

babicka_07

Na początku wszystko szło zgodnie z planem. Na 30 min przed biegiem zaczęliśmy się rozgrzewać, tradycyjnie potruchtaliśmy ok. 3 km, dorzuciliśmy ćwiczenia dogrzewające i zrobiliśmy kilka rytmów. Wtedy też zdaliśmy sobie sprawę, że pierwszy odcinek trasy będzie lekko z górki za to pod solidny wiatr. Staraliśmy się jednak nie zaprzątać tym głowy i skupić tylko na biegu.Po cichu łudziłam się, że jeśli jesteśmy w formie, to bez względu na aurę, damy radę!

W strefie startowej na kilka minut przed startem, w koło krążyło główne pytanie „Na ile biegniesz?”. Adi celował w wynik ok. 36 minut, a ja miałam nadzieję na złamanie 39 min., – choć głośno o tym nie mówiłam – zawsze boje się takich deklaracji, szczególnie jak czuję, że coś nie gra. Nadzieję dała mi Agnieszka Kowalczyk, – czyli biegaczka, z którą coraz częściej krzyżują nam się biegowe ścieżki. Jesteśmy na podobnym poziome, dlatego jej deklaracja chęci złamania 39 min. tylko mnie podbudowała, może się uda!

babicka_02

3,2,1… START! Wszyscy ruszyli. Tradycyjnie Adi już na samym początku był gdzieś na przodzie, ja starałam się trzymać założonego tempa, ale pierwszy kilometr wyszedł zdecydowanie za szybko! Starałam się zwolnić, ale bałam się, że zapowiadana końcówka pod górkę zabierze mi cenne sekundy. Trochę się w tym pogubiłam, dystans 10 km zdecydowanie nie należy do moich ulubionych. Taktyki to ja już w ogóle nie ogarniam na dziesiątce. Przez pierwsze 3 km wiatr wiał prosto w twarz, a ja no –stop odbierałam ataki każdego podmuchu. Za plecami słyszałam tylko kroki Agnieszki, zazdrościłam jej filigranowej figury i tego, że być może łatwiej jest jej się ukryć przed wiatrem. W końcu udało mi się zbliżyć do jakiegoś postawnego faceta, miałam nadzieję, że i mi uda się schować za jego plecami. Nic z tego, wiatr nie dał się wykiwać. I albo ja byłam w kiepskiej dyspozycji tego dnia, albo natura płatała mi figla i usilnie odbierała mi energię.

Mam taką osobistą klasyfikację startów i dziel je na dwie grupy: są takie, podczas których kilometry mijają same i wszystko idzie zgodnie z planem i takie, które ciągną się jak guma, a wszystkie założenia biorą w łeb! Babicką zaliczam niestety do tej drugiej grupy.

babicka_04

Wróćmy jednak na trasę. W okolicach Lipkowa mniej więcej w połowie 4 kilometra skręciliśmy w lewo. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wiatr ustąpił, a ja poczułam jak dużo energetycznie kosztował mnie pierwszy odcinek trasy. Teraz dla odmiany zrobiło mi się niemiłosiernie gorąco. Moja towarzyszka wyprzedziła mnie i zaproponowała, że teraz to ona nada rytm biegu. Szczerze mówiąc nie byłam pewna czy uda mi się podjąć jej wyzwanie. W tym samym czasie w oddali zobaczyłam Adiego, dla mnie było jasne, że czeka na mnie – zwolnił ze względu na kiepskie samopoczucie i stwierdził, że pobiegnie moim, jednocześnie mniej wymagającym dla niego tempie. Chciał mnie wesprzeć na trasie. Teraz to on był dla Nas tempomatem i zagrzewał do walki. Chyba zauważył moja panikę, bo podał mi swojego żela, ale ja byłam wstanie wciągnąć tylko pół tubki. Osobiście uważam, że na dystansie 10km, takie dokarmianie jest zbędne – tyle, że czułam jak słabnę.

babicka_03

Do szóstego kilometra szło całkiem nieźle, ale kiedy trasa ponownie zmieniła swój bieg i ponownie skręciliśmy w lewo, po raz kolejny spotkaliśmy się ze ścianą wiatru! Byłam w stanie powiedzieć tylko jedno „o nie! Znowu?! Nie mam już na to siły” Cały czas biegliśmy we trójkę, Adi kazał biec na jego plecach – miał nadzieję, że był dla Nas tarczą ochronną przed wiatrem. Ale ten skubany wiatr nie dał się przechytrzyć i wirował bezczelnie między Nami. W mojej głowie pojawiła się obawa, że zaczynam walkę o złamanie 40 minut, a nie jak wcześniej zakładałam 39. Do tego wszystkiego czułam podświadomie, jak baloniki z „39:59” depczą mi po piętach.

Na ósmym kilometrze odzyskałam, jako taki rym, wiatr znów ustał, bo i kierunek biegu się zmienił. Adi przechodził samego siebie, ale wiem, że chciał dobrze. Dopingował mnie różnymi hasłami w nadziei, że wstąpią we mnie dodatkowe moce!

dawaj! Będzie dobry czas!” – W to mu kompletnie nie wierzyłam, choć trudno było mi się pogodzić z 40 minutami;
jest już blisko!” – Nie dla mnie, pomyślałam;
dociśnij!” – Z czego niby? – Spojrzałam na niego wymownie;
wiem, że dasz radę!” – Cieszę się, ze, choć on we mnie wierzył;
nie ma, że boli, przyśpiesz!” – Zamilcz, pomyślałam sobie;
widzę, że masz siłę!” – doprawdy?!
chcę widzieć na mecie, że dałaś z siebie wszystko!”;
musi boleć!”;
pomyśl sobie, że to tylko 5 okrążeń na stadionie”;

babicka_08

Powoli zaczynał mi ten doping przeszkadzać, zamiast motywować. Zrobiłam się nerwowa i podirytowana.

Tych „zagrzewających do walki” okrzyków było znacznie więcej, Adi krzyczał do mnie jak nakręcony, a ja zdobyłam się nawet na to żeby mu odpowiedzieć „Przestań już! Daj mi się skupić”. Trochę się posprzeczaliśmy, on twierdził nawet, że powinnam zjeść żela, jeśli czuję, że nie mam siły, w mojej ocenie nie było mi to już potrzebne. Musicie wiedzieć, że ja podczas biegu w ogóle nie gadam, to zabiera mi zbyt dużo siły. Skoro jednak to zrobiłam, to oznaczało, że moja irytacja sięgnęła zenitu! Najgorsze było to, że moja „katarynka” cały czas nadawała. O losie, jak on mnie wtedy wkurzał. Nie wiem, co pomyśleli sobie inni, ale im bardziej Adi był nieugięty, tym bardziej miałam ochotę go udusić! Co więcej, po serii „motywacyjnych okrzyków”, jakby nigdy nic odwrócił się do innego biegacza i „przemiłym” głosem zapytał się: „Wszystko ok? Dajesz radę? Super!

babicka_05

W końcu pojawił się widok upragnionego kościoła, na którym starałam się skupić wzrok. To był znak, że jest już naprawdę bardzo blisko. To był również moment, w którym zaczął się 300m podbieg, o dziwo nie taki straszny jakby się wydawało. Nawet Adi ucichł, a ja wewnętrznie odpoczęłam.

Wreszcie, po 39 min. i 26 sek. dobiegłam do upragnionej mety! Padła kolejna życiówka, ale ja nie do końca potrafiłam się z niej cieszyć. Wiedziałam, ile wysiłku kosztował mnie ten bieg, mimo niezbyt zawrotnego tempa. W końcu zrozumiałam, że jeszcze na trasie godziłam się z wynikiem w okolicach 40 minut, dlatego nie powinnam narzekać i roztrząsać tego biegu, jak tylko ja potrafię.

Trzeba się cieszyć z tego, co jest tu i teraz!

Adiemu (mimo mojego zbulwersowania) należą się ogromne podziękowania za wsparcie na trasie i podanie kubka z wodą. Kto wie, jakby to się skończyło gdybym słuchała swoich myśli kłębiących się w głowie podczas biegu, zamiast szaleńczego dopingu męża! Tak czy inaczej, mamy do pogadania i określenia wytycznych dot. wsparcia na trasie! :)