Za co pokochaliśmy Portugalię?
Jeszcze przed zaplanowanym wyjazdem notorycznie sprawdzaliśmy prognozę pogody dla regionu, w którym mieliśmy spędzić 11 dni obozu. W Warszawie było dość ponuro i zimno, a my mieliśmy dość biegania w takiej aurze. Prognozy długoterminowe ciągle się zmieniały, ale tak czy siak Portugalia proponowała znacznie wyższą temperaturę i dużą dawkę słońca! O to w gruncie rzeczy chodziło, o możliwość solidnego przygotowania się w sprzyjających warunkach do zbliżającego się wielkimi krokami Orlen Warsaw Marathon. To miła odmiana od zeszłorocznego obozu w zaśnieżonej i mroźnej Szklarskiej. Ta opcja szczególnie przypadła mi to gustu, Adi trochę gorzej znosi treningi w temperaturze ok. 20oC, ale sam przyznał, że dobrze było w końcu pobiegać „na krótko”.
Aż trudno uwierzyć, że zaledwie 4 godziny lotu przeniosły Nas z deszczowej i zimnej Warszawy do słonecznej i ciepłej, ale trochę wietrznej Lizbony. Portugalia przywitała Nas błękitnym niebem i 18oC. Tuż po wyjściu z lotniska, nasze kurtki automatycznie powędrowały do plecaków. W powietrzu poczuliśmy wiosnę, choć niektórzy Portugalczycy ubrani byli bardzo ciepło: kurtki, szaliki i kozaki – szczerze mówiąc myślałam, że oni w ogóle nie potrzebują takiej garderoby.
Na pierwszy rzut Portugalia kupiła Nas pogodą, ale to był tylko przedsmak tego, czym może jeszcze zauroczyć ten kraj. Najchętniej, choćby dziś jesteśmy gotowi spakować manatki i wrócić do tego zakątka Europy i dalej odkrywać jego skarby.
Albuferia, Vilamoura
Do Albuferia przetransportowaliśmy się z Lizbony pociągiem (to bardzo wygodna i niedroga opcja podróży po Portugalii). Za bilet zapłaciliśmy ok. 20€/os., bez żadnych opóźnień, po 3 godz. jazdy dotarliśmy na miejsce. Na stacji kolejowej okazało się, że to bardzo mała i skromna mieścina wypoczynkowa. Na jej przedmieściach pasą się owce i kozy. Gospodarze uprawiają mandarynki i pomarańcze, wszystko jest na wyciągnięcie ręki.
Po pierwszych biegowych wycieczkach zapoznaliśmy się z infrastrukturą tego miejsca. Albufeira (podobnie jak Vilamoura) to białe miasto, dosłownie. Każdy budynek jest biały, ewentualnie kremowy lub w bardzo jasnych odcieniach. Liczne hotele przemieszane są z prywatnymi posiadłościami, które jeszcze zamknięte czekają na nowy sezon. Wszystko utrzymane w niebywałym porządku, zero śmieci, czystko i schludnie.
W centrum miasta jest typowy deptak i spora ilość sklepików z pamiątkami, coś na wzór Sopotu. Budynki usytuowane są kaskadowo, a idąc od plaży w głąb miasta jest coraz wyżej i wyżej. O tej porze roku nie jest jeszcze tłoczno, bo to ciągle okres „poza sezonem”. Dzięki temu ominął Nas najazd turystów (ogromny PLUS), a to że niektóre knajpy miały zamknięte kuchnie lub były po prostu nieczynne, nie sprawiało Nam problemu.
Plaże i całe wybrzeże w okolicach Albufeiry jest szczególnie malownicze. Są tam znane ze zdjęć, które wyskakują po wpisaniu w wyszukiwarkę hasła: Albufeira, czerwone czy pomarańczowe klify i skały – zdjęcia idealnie odzwierciedlają rzeczywistość. Do większości plaż trzeba schodzić po schodach. W tym okresie znowu jest luz, można niemal latać na golasa.
Lizbona
Miasto bardzo klimatyczne i pagórkowate, każde zejście w dół zwiastuje konkretne podejście. Stąd słynne windy, czyli taki krótki tramwaj poruszający się wahadłowo w górę i w dół. Uliczki są tu ciasne, w większości jednokierunkowe z bardzo wąskimi chodnikami dla pieszych. Na dobrą sprawę, musieliśmy uważać czy aby przejeżdżający samochód nie zahaczy Nas lusterkiem. Ja podziwiałam kierowców za niebywałą perfekcję w parkowaniu swoich aut i koniecznością stania w korkach pod górkę – mi zawsze jeżą się włosy na głowie jak muszę zaciągnąć ręczny i potem płynnie włączyć się do ruchu, a oni mają tak przez cały czas.
W Lizbonie spędziliśmy dokładnie trzy dni (nie licząc dnia przylotu), a właściwie był to nasz punkt noclegowy przez ten okres. Miasto codziennie budzi się zapachem kawy i słodkich wypieków. Dosłownie, co dwa kroki można wdepnąć na małe espresso i ciacho, tu zagląda się przed pracą lub po prostu odpocząć. W porze około lunchowej otwierają się kolejne punkty, tym razem jak grzyby po deszczu zaczynają pojawiać się restauracje i knajpy. Punkty gastronomiczne serwują lokalną kuchnię, jak i smaki z całej Europy. W Lizbonie jest gwarno i wesoło, tu ludzie uśmiechają się do siebie – tak po prostu. Miejscowi witają się na ulicy w drodze do pracy, a wieczorem spotykają przy piwie lub lampce wina. Tu ludzie są weselsi, dobrze się na nich patrzy.Tak też chcemy zapamiętać to miasto.
Codziennie spacerowaliśmy sobie po Lizbonie bez żadnego planu, zrobiliśmy nawet jeden trening wzdłuż rzeki Tag. Postawiliśmy na spontaniczność i włóczenie się po okolicy bez przewodnika w ręku, poza tym często uciekaliśmy poza miasto i to okazała się bardzo dobra decyzja!
Zakochaliśmy się w tym klimacie, zjedliśmy fantastyczną pizze, odwiedziliśmy lokalną knajpę (płacisz raz, jesz ile chcesz) i zaszaleliśmy z owocami morza (tu wydaliśmy miliony monet)!
Nawet o tej porze roku, w godzinach szczytu niemal każda uliczka zapełnia się spacerującymi ludźmi, a trzeba zaznaczyć, że miesiąc marzec jest jeszcze traktowany, jako „poza sezonem”.
Dla miłośników lodów, możemy polecić fantastyczną lodziarnię. Nasza warszawska „Ulica Baśniowa” – której jesteśmy sympatykami, trochę traci do smaku lodów w porównaniu do lodziarni „Amorino”. Takie lody można jeść bez końca nie patrząc na cenę.
Sintra (pokusimy się o rozwinięcie w kolejnym wpisie)
Sintra miała być tylko krótkim przystankiem przed kolejną częścią podróży, tymczasem spędziliśmy tu cały dzień. W sumie pokonaliśmy ok. 15 km cały czas spacerując po głównych atrakcjach, a i tak zobaczyliśmy stosunkowo niewiele. Pierwszym punktem programu był Pałac Quinta da Regaleira (tajemnicza posiadłość Monteiro Milionera i jego mistyczny ogród) następnie Castelo do Mouros (z tego miejsca rozpościera się panorama na całą Sintrę i okolice).
Znowu pięknie! Zielono, bajecznie z nutką tajemniczości w starych, ale bardzo dobrze zachowanych budynkach, jaskiniach i podziemnych przejściach. Adi czuł się jak mały odkrywca, a ja dzielnie za nim podążałam z telefonem czyli moim aparatem w ręku. Trzeba przyznać, że Adi chyba na moment przeniósł się do świata, który już dawno nie istniał, a pozostawił po sobie sporą spuściznę.
Plaże (ten wątek wymaga szerszego opisu – niebawem…)
No i tu doznaliśmy bezwarunkowej miłości! Każda plaża na której byliśmy jest bezkonkurencyjna, mimo tego, że często wietrzna i ze wzburzonym oceanem. W Portugalii jest mnóstwo bardzo małych plaż, do których dojście jest delikatnie mówiąc utrudnione i trzeba w pierwszej kolejności przygotować się na wspinaczkę górską, ale takie punkty na mapie są najlepsze.
Jednym słowem warto! W pieszej wędrówce podróżując do Cabo da Roca czyli „gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna” pokonaliśmy 6 km wzdłuż wybrzeża, co dało Nam znacznie więcej satysfakcji i emocji niż główny cel wycieczki. Cabo da Roca to popularne miejsce odwiedzane przez turystów, a szlak który zwiedziliśmy od podszewki, począwszy od plaży Adraga, zahaczając o plażę Ursa było wisienką na torcie całego naszego wyjazdu do Portugalii. Dla Nas są to punkty obowiązkowe do zobaczenia!
Zafascynowani Portugalią moglibyśmy opowiadać o niej bez końca. Postaramy się, tak jak obiecaliśmy wylatując z Polski, zabrać Was w wirtualną podróż do miejsc, do których mieliśmy szansę dotrzeć. Ciągle jednak mamy ogromny niedosyt, chciało by się więcej i więcej.