wpis40_1

Verve Sopot10k

Niedziela, 12 października 2014, godz. 12:00 to termin startu pierwszej edycji biegu na dystansie 10 km w Sopocie.

Ja do Sopotu lubię jeździć, a Adi bez wątpienia lubi tu wracać. W końcu spędził w tym mieście 28 lat i zna je jak własną kieszeń. Nie jest chyba tajemnicą, kto był pomysłodawcą startu właśnie tu, nad morzem. Adi twierdził, że taka impreza w jego rodzinnym mieście nie może obyć się bez jego udziału!

Dzień przed wyjazdem stwierdziliśmy, że skoro mamy dwa wolne miejsca w samochodzie, rzucamy hasło w necie i chętnie kogoś zabierzemy ze sobą. O dziwo na odzew nie czekaliśmy długo. W rezultacie Nasi towarzysze podróży okazali się doskonałymi kompanami. Tobiasz – bankowiec, Przemek – podróżnik, my sportowcy to mieszanka doskonała. W Mławie zapunktowaliśmy, a koszty podróży wzrosły o kilkaset złotych.. ech zdarza się nawet najlepszym. Tego dnia w planie mieliśmy już tylko odebranie pakietów, a potem zasłużony odpoczynek po podróży i spotkanie ze znajomymi.

W niedziele, pogoda w Trójmieście nie zapowiadała się zbyt dobrze, ciemne chmury na pewno nie nastrajały optymistycznie. Na szczęście tuz przed startem, pojawiło się nawet słońce. W okolicach Ergo Areny, bo tam znajdowało się biuro zawodów, start oraz meta, z minuty na minutę gromadziło się coraz więcej osób. Na początku wystartowały dzieci, później przyszła kolej na Nas.

Patrząc na listę startową, można było śmiało typować kto znajdzie się w czołówce, bowiem na starcie stanęło kilku cenionych polskich biegaczy długodystansowych. Gościem honorowym była Paula Radcliffe – rekordzistka świata w maratonie z czasem 2:15:25. Od początku to wydarzenie miało przyciągnąć szczególną uwagę – i tak właśnie było. Zainteresowani mieli nawet okazję oglądać transmisję z całej imprezy na żywo.

Trasa biegu była doskonała. Prowadziła m.in. głównymi ulicami miasta, przez park w pobliżu morza oraz w okolicach mola. Kończyła się bezpośrednio na Ergo Arenie.

Dla Nas nie był to łatwy start. Oboje już na rozgrzewce czuliśmy się nieco ociężale. Brakowało lekkości. Dla mnie ten bieg był czymś w rodzaju walki z samym sobą. W moim odczuciu każdy kilometr był znacznie dłuższy niż zazwyczaj, cały dystans zastanawiałam się czy wystarczy mi sił. Podobne odczucia miał Adi, który bał się zacząć zbyt szyby w obawie przed utrzymaniem przyzwoitego tempa. Zarówno dla mnie jak dla Adiego, dość krótki podbieg na 8 km dał nam solidnie w kość. Dodatkowym utrudnieniem był niewątpliwie silny wiatr, który spowalniał tempo niemal każdego biegacza.

Od 4 km, niemal ramię w ramię towarzyszył mi Pan z numerem 1912 (to oczywiście sprawdziłam już po przekroczeniu linii mety). Początkowo myślałam, że to czysty przypadek. Potem zauważyłam, że kiedy tylko zwalniam odwracał się, szukał wzrokiem i motywował mnie do biegu. Teraz wiem, że był moim „kołem ratunkowym”, który bezpiecznie dociągnął mnie do brzegu. Bez Niego odpuściłabym, a mój rezultat na pewno był by grubo ponad 43:34. Podczas naszego wspólnego biegu, zastanawiałam się dlaczego nr 1912 nie odstępuje mnie na krok. Wyraźnie widać było, że biegnąc na własny rachunek osiągnął by dużo lepszy rezultat. Po dobiegnięciu do mety, jedynie uściśnięciem dłoni podziękowałam numerowi 1912 za wsparcie na trasie, w zamian dostałam szczery uśmiech Pana Andrzeja.

Adi wbiegł równo minutę po mnie. Daleko od swojej życiówki, ale twierdzi że to go tylko motywuje i wie że bez solidnego przygotowania nie biega się łatwo. Ja myślę podobnie.