maraton_warszawski_adi_01i_slider

Po drugiej stronie magicznej bariery 3h!

…czyli jak złamałem 3h podczas 37. Maratonu Warszawskiego.

Wrócę na chwilę do tytułu wpisu z początku tego roku: „Dobrego koniec, lepszego początek…”. Pisząc go mieliśmy nadzieję na poprawienie dotychczasowych wyników i doświadczenie czegoś nowego w ramach naszego wspólnego hobby. Z pełną odpowiedzialnością mogę jednak stwierdzić, że nie mieliśmy świadomości jak dobry ten rok będzie. Poprawiając w kwietniu czas w Vienna City Marathon na 3h10min czułem, że urwanie każdej kolejnej minuty nie będzie łatwe, a co więcej będzie wymagało ogromnego nakładu pracy. Wtedy jeszcze nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby chcieć zmierzyć się z granicą 3h w maratonie, nie mówiąc już o zrobieniu tego w tym roku. Przez kilka następnych miesięcy realizowaliśmy nasze sportowo-noworoczne założenia, dostosowując do nich treningi.

maraton_warszawski_adi_10

Na początku lipca nasz trener wiedząc, że nie mamy planów na drugą połowę roku zaproponował wspólny obóz w górach, który miał nas przygotować do jesiennych startów. Podczas jednej z rozmów powiedział, że widzi szansę na złamanie 3h w maratonie, jeszcze w tym roku. Nie wiedziałem jak mam zareagować. Na początku pomyślałem, że mnie podpuszcza i że to nie fair robić mi taką nadzieję. Bardzo szybko jednak zrozumiałem, że On traktuje swoje słowa poważnie i chce mnie przygotować fizycznie i psychicznie do pokonania tej bariery.

Po ostatnich zaplanowanych zawodach w sierpniu, skupiłem się tylko i wyłącznie na realizacji planu treningowego pod kątem Maratonu Warszawskiego. Obóz w Zakopanem dał mi porządnego kopa zarówno siłowego jak i wydolnościowego. Start kontrolny w Półmaratonie w Tarczynie umocnił mnie w przekonaniu, że forma rośnie, a złamanie magicznych 3h powoli staje się realne.

Dzień startu.

maraton_warszawski_adi_07

Jeszcze nigdy nie czułem takiego spokoju i pewności, że cel który postawiłem przed sobą, naprawdę jest do osiągnięcia. Nawet przedstartowy stres potraktowałem jako stały element towarzyszący nam przed zawodami. Po dotarciu na miejsce zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć, oddaliśmy rzeczy do depozytu i w szeleszczących foliach termicznych zaczęliśmy rozgrzewkę. Na kilka minut przed rozpoczęciem biegu, żwawym tempem, przeciskając się pomiędzy innymi zawodnikami, udaliśmy się na sam początek stref startowych. Przed wystrzałem startera zdążyliśmy jeszcze przybić sobie piątkę i życzyć powodzenia.

Zaczęło się. W głowie miałem tylko jedną myśl: „…to tylko prawie trzy godziny biegu, dasz radę”. Kontrolnie spojrzałem jeszcze za siebie, sprawdzając czy biegnie za mną Aga. Według założeń pierwsze kilometry miałem pobiec spokojnie w tempie 4:15 min/km. Wyszło nawet delikatnie wolniej, ale nie przejąłem się tym, bo wiedziałem, że lepiej zacząć wolniej i potem odrabiać straty, niż „spalić się” już na początku. Od 10 kilometra przyśpieszyłem, zostawiając za sobą sporą grupę biegaczy z zającem biegnącym na 3h. Tempo 4:10 min/km było komfortowe i nic nie wskazywało na to, że będę miał problem by je utrzymać. Zbliżając się do strefy zmian dla sztafet, w okolicach 11 kilometra, usłyszałem dopingującego mnie Michała Rachwała z naszej drużyny (12tri.pl).

Każdy kilometr na bieżąco przeliczałem i porównywałem z wcześniej przygotowaną opaską z międzyczasami. Czułem się świetnie, pogoda sprzyjała, nogi mnie niosły, a kibice wspierali okrzykami. Przebiegłem na drugą stronę Wisły i kontynuowałem bieg w towarzystwie kilku biegaczy. Na 21 kilometrze obok mnie pojawił się na rowerze Janek Sołtys, który oczekiwał tam na swoją zmianę w sztafecie. Zapytał czy chcę się napić, ja mu odpowiedziałem: „że dziękuję, póki co daję radę”. Krzyknął „powodzenia” i oddalił się. W tunelu standardowo zegarek zgubił sygnał GPS, ale nie miało to dla mnie większego znaczenia, bo i tak „leciałem” według czasu, nie sugerując się ani dystansem, ani tempem jaki wskazywał Garmin.

maraton_warszawski_adi_06

Na Wisłostradzie zacząłem odczuwać lekkie zmęczenie w nogach, a wiatr który wiał prosto w twarz nie pomagał. Wiem, że mogłem oszczędzić trochę sił na tej długiej prostej chowając się za innymi. Nie chciałem jednak biec czyimś tempem. Wciągnąłem żel i skupiłem myśli na wyniku końcowym. Prognozy były dobre – niewielka kilkusekundowa strata. W głowie zaczęły nawet rodzić się myśli o przyśpieszeniu na końcowych kilometrach. Nawrotka przy Kępie Potockiej szybko jednak zweryfikowała moje plany. Niestety na 30 kilometrze miałem już nie kilka, a 27 sekund „cholernej” straty. Wtedy jeszcze łudziłem się, że jest to do odrobienia, ale muszę uważać i rozsądnie rozłożyć siły. Mijając 32 kilometr wciągnąłem ostatni, piąty już żel. Więcej tego dnia nie byłbym w stanie zjeść. Napis na bramie: „32km – wyścig się zaczyna” idealnie wpisał się w mój stan. Nogi słabły, głowa kalkulowała stratę, tempo i czas, tylko serce walczyło, podpowiadając: „dasz radę, Aga i Andrzej w Ciebie wierzą”. Przed podbiegiem na Sanguszki minąłem biegnących z naprzeciwka: Roberta i Kowala. Ich okrzyki dodały mi sił, choć mój wyraz twarzy mógł na to nie wskazywać.

maraton_warszawski_adi_03

Trzydziesty piąty kilometr w nogach. Pogodziłem się z myślą, że nie odrobię już 56 sekund względem założonego czasu. Wiedziałem, że mogę pozwolić sobie na stratę do dwóch minut, z zachowaniem rezerwy na nieprzewidziane sytuacje. Nogi zrobiły się cięższe, czułem, że mój organizm powoli „wyłącza” każdy kolejny niepotrzebny mięsień, żeby tylko wysłać energię do nóg. Już nawet nie miałem siły uśmiechać się do kibiców, którzy na tych ostatnich kilometrach odwalili kawał dobrej roboty. Pięć kilometrów dalej zaczęło do mnie docierać co się za chwilę wydarzy. Ogarnęły mnie dreszcze. Znów poczułem spokój i pewność, jak przed biegiem, że złamię te „cholerne” 3h. Wbiegając na stadion, na 42 kilometrze miałem łzy w oczach – dokładnie tak, jak trzy lata temu kończąc w tym samym miejscu swój pierwszy maraton.

maraton_warszawski_adi_08

Jestem w środku. W głośnikach słychać odliczanie, które miesza się ze skandowaniem publiczności: „dwójka z przodu”. Ostatkiem sił mobilizuję ciało do zrywu na ostatnich metrach. Uniesione ręce. Zegar pokazuje 2:58:37! Pod sobą widzę matę, a w uszach słyszę ten dźwięk „pik”. Zrobiłem to! Kilka sekund później padam na ziemię i nie mogę wytrzymać z bólu. Czuję, że moje uda zaraz eksplodują. W jednej chwili łapią mnie skurcze w obydwu nogach, w „dwójkach” i w „czwórkach”. Podnosząc głowę widzę nad sobą znajomego ratownika Pawła, który od razu wydaje dyspozycję odwiezienia mnie na wózku do punktu medycznego. Kilka minut później wracam na płytę stadionu, żeby znaleźć Agę, która ukończyła swój bieg z czasem 3h06min (tu możesz przeczytać jej relację). Podchodzę do niej i mocno ściskam. Oboje tego dnia daliśmy z siebie wszystko. Oboje poprawiliśmy swoje życiówki. Oboje czuliśmy satysfakcję z włożonej pracy podczas przygotowań.

Na zakończenie.

Zaczynając biegać zamarzyłem by przebiec swój pierwszy maraton. Kiedy się to udało chciałem złamać 4h. Nigdy wcześniej natomiast przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym chcieć złamać 3h. Dziś stoję w miejscu, w którym magiczna bariera 3h przestała dla mnie istnieć, w miejscu w którym zaczynam się zastanawiać ile jeszcze jestem w stanie z siebie wykrzesać i jak wiele wysiłku będzie mnie to kosztowało.

maraton_warszawski_adi_04